Do broni!
Rozdział I
Pomieszczenie było
całe zdemolowane, stół z połamanymi nogami leżał pod ścianą. Po podłodze
rozrzucone były sztućce, książki, kawałki porozbijanych naczyń oraz drobinki
szkła z wybitego okna. Starszy mężczyzna stał na środku pokoju wpatrując się w
wybite okno ziejące pustką na mrok nocy. Szpada leżała przy jego nodze, przed
chwilą ją upuścił. Jeszcze kilka minut temu ściskał ją kurczowo biegnąc tu. Wiedział,
czuł, że stało się najgorsze. Jednak miał nadzieje. Tą śmieszną nadzieje, iż
może jednak nic się stało, że wbiegnie do jej pokoju ona będzie siedziała przy
stole tak jak zawsze, piękna jak zawsze, będzie czytała książkę lub pisała
list. Spojrzy na niego, na gbura wpadającego do pokoju damy bez pukania i do
tego z obnażoną szpadą. Uśmiechnie się. Zbeszta go za te jego „żołnierskie
maniery”. Lecz rzeczywistość uderzyła go silniej niż się spodziewał. Nieliczne ślady
krwi na podłodze, rozbite okno. Po policzku spłynęła łza. Pierwsza po ponad 10
latach. Na schodach słychać było czyjeś szybkie kroki. -Kapitanie! – Zawołał mężczyzna z wyciągniętym rapierem i
lewakiem wchodząc szybko do pokoju – Na Jedynego, co tu zaszło! Kapitan Ertando
stał i płakał. Po 10 latach łzy znalazły drogę do oczu. A przecież za tydzień
miały to być łzy radości. Za siedem dni miał być mężem. Nie słyszał swego
podkomendnego. Nie widział go.
Widział ją, Panią Gabrielle de Selon. Jego Gebrielle. - Kapitanie! Proszę odpowiedzieć! – Nie dawał za wygraną
Ludwik, potrząsając barkami swego zwierzchnika. Ertando jednym
gniewnym ruchem strącił jego dłonie, spojrzał na niego obojętnie i tym samym
obojętnym głosem powiedział: - Porwali ją. Podniósł swą szpadę,
schował ją i skierował się do wyjścia. Tuż przy drzwiach przystanął i schylił
się po mały srebrny przedmiot. Po krzyżyk. Ten sam, który ofiarował swej
ukochanej. Teraz brudny od krwi i kurzu. Nie czyszcząc go schował go do
wewnętrznej kieszeni kaftana. - Za dwie godziny przed oberżą „Córka Królowej”.- Rzucił do
zszokowanego Ludwika i wyszedł.
Nikt nie zabierze
mu jego ukochanej. Wiedział, kto i czemu ją porwał, ale nie pozwoli by grzechy
przeszłości (i to przecież nie jego grzechy!) były powodem krzywdy jedynej
osoby na świecie, która go ukochała. Czas na spotkanie z byłą żoną. Wiedział,
że przybyła do miasta, lecz nie podejrzewał, że stać ja na takie szaleństwo.
Matra kryła swoje agentki, ale nie wybaczała głupoty i przedkładania spraw
prywatnych nad sprawy państwa. Teresa rzuciła wszystko na jedną szale. Matra
się jej wyprze. Jeśli przeżyje i ucieknie to zginie z rąk swych mocodawców.
Czas dokończyć to, czego nie potrafił zrobić 10 lat temu. Jeszcze tylko
płaszcz, pistolety... i jedna sprawa. Zapisał coś szybko na papierze zwinął go
i opieczętował swym sygnetem. Ludwik zapewne już czeka.
W świetle księżyca
na podwórzu przed oberżą widać było trzy postacie stały w milczeniu przy
osiodłanych wierzchowcach. Gdzieś w mroku rozległ się cicho stukot końskich
kopyt o bruk ulicy. Stukot nasilał się z każdą sekundą, ktoś zbliżał się i to
szybko. Dwie postacie odeszły w stronę stajni by po chwili zniknąć w jej
wnętrzu. Trzecia postać wyszła na spotkanie jeźdźcowi. Z
zakrętu wyłonił
się Ertando na swym wierzchowcu. Zatrzymał się tuż przed Ludwikiem.
- Proszę Kawalerze, oto twoja zapłata za twe usługi,
zwalniam Cię ze służby.- Rzekł i wyciągnął przygotowane wcześniej w
pośpiechu
pismo podając je do stojącego żołnierza. Lecz
Ludwik się nie
ruszał. Patrzył tylko wyzywająco na Ertanda. - To jest twoja
zapłata! Bierz jak dają! Nie mam czasu! –
Zdenerwowany już nie na żarty Ertando rzucił pismem w Ludwika.
- Pojadę z tobą Kapitanie.- Oznajmił twardo cynazyjczyk.
- Nie! Zwalniam Cię ze służby, nie słyszysz? Nie jestem już
twoim kapitanem, nie jesteś mi nic winien ani ja Tobie. - W
Cynazji mnie zwerbowałeś i razem stamtąd uciekaliśmy, w
Valdorze razem walczyliśmy o przeżycie, w Kindle razem szukaliśmy maga,
w Grand
pomagałem Ci spotkać się z Gabrielle… Mam dalej wymieniać? Bardanie?
Bramy
Nordii? Wyspy Eskaryjskie? - To jest pewna śmierć! Szanse są…
zerowe, nawet we dwóch
mamy zerowe szanse… Może jak pojadę sam uda mi się wynegocjować
uwolnienie
Gabrielli… - To zwiększymy szanse z zerowych na znikome
kawalerze! –
Powiedziała żartobliwie kobieta idąca z wysokim mężczyzną od strony
stajni - Agnes! Rafael! Co wy tu… - Ertando spojrzał gniewnie
na
Ludwika – Ty ich tu przyzwałeś!- - Kawalerze, proszę –
powiedziała zrezygnowanym tonem dama
przewracając teatralnie oczami – Uważasz, że ktoś nas tu przywołał?
Trafiliśmy
tu przez przypadek. Po prostu jechaliśmy z Kawalerem Rafaelem na
przejażdżkę
poza miasto i kiedy wracaliśmy spotkaliśmy twojego żołnierza
czekającego tu na
ciebie. – Kobieta uśmiechnęła się niewinnie zbliżając się do konia
kawalera
Ertando. - Pani… i jechaliście tu w męskim stroju z rapierem
przy
pasie a wasz towarzysz uzbrojony jak na wyprawę w samo serce otchłani? – Ertando podjął grę
niegdyś najlepszego szpiega Cynazji, oficjalnie uznanej za martwą, ( w czym
miał swoją zasługę) Pani Agnes de Turvoile. - Kapitanie, dobrze wiesz, że to jest niebezpieczne miasto…
bałam się, że ktoś może czyhać na moją cześć… - kończąc zdanie Pani de Turvoile
spuściła wstydliwe oczy. Zapadła niezręczna cisza. Ertando patrzył twardo na Panią de
Turvoile by po chwili znienacka mocno się roześmiać. - To Ci się udało Agnes! Ale… – W
przeciągu jednej
sekundy uśmiech zniknął ustępując miejsca twardemu i pewnemu spojrzeniu
w tych
czarnych oczach. -… nie możecie jechać ze mną. To moja
sprawa.- - Nie tak szybko kochasiu, pamiętaj, że to dzięki
tobie
zmarłam, czyli paradoksalnie dzięki tobie żyje…- - Dzięki
tobie Kapitanie moja siostra żyje – Powiedział
spokojnie bez emocji Rafael. Nie nosił żadnego nazwiska. Już nie. Nie
odkąd
został wygnany z Nordii. Od tego czasu był Rafaelem Bez Domu.
- A ty Ludwiku? Czemu chcesz dziś umrzeć za nie swoją
sprawę?- - Nie pozwolę by jedyny człowiek, który mi zaufał,
jedyny
przyjaciel, sam szedł na spotkanie śmierci. - A co zmieni
fakt, że umrzemy tam razem? - - Będziesz wiedział, że
zrobiłeś więcej niż wszystko by ratować
swą Panią a ja będę wiedział, iż nie opuściłem swego Kapitana w godzinę
próby. – Ertando patrzył na
tych troje z powątpiewaniem w oczach. Mieli racje, razem przeszli wieli. W
czworo mają, chociaż cień szansy. Ale ilu już towarzyszy zostawili w mogiłach,
z dala od domu… Rafael
jak gdyby
czytając w myślach Kapitana rzekł jak to zwykł robić bez emocji:
- Pamiętaj, że ci, którzy zginęli przy twoim boku byli
świadom tego, na co się narażają, opłakałeś każdego z nich. Pochowałeś.
A oni
umierali wiedząc, iż ich śmierć nie idzie na marne, umierali spokojni,
gdyż
wiedzieli, że ich pomścisz, dokończysz dzieła – Przerwał, spoglądając
na Agnes
i Ludwika – Tak i my jesteśmy świadom tego, co może nas tam spotkać,
ale uwierz
mi, na honor, nie puszcze Cię tam samego. Ertando
podjął już
decyzje, Rafael miał najwięcej do stracenia z nich wszystkich, jako
Nordyjczyk
od urodzenia był przecież potępiony. Nie umarłby tylko fizycznie,
umarła by
jego dusza. A jednak był gotów z nim jechać, on prawie zawsze unikający
niebezpieczeństwa,
więcej był uczonym mężem niż żołnierzem, choć bił się wcale dobrze.
- Dziękuje przyjaciele… - rzekł miękko Kapitan - … jedźmy,
gdyż obawiam się najgorszego- Po chwili czworo
jeźdźców podobnych do czterech demonów wojny pędzących z pomocą wiatrów
magicznych galopowało traktem do miejsca, które mieli pogrążyć w bitewnej
otchłani pełnej krzyków rannych, gryzącego dymu muszkietów, bólu i
wszechobecnego i przenikającego wszystko smrodu śmierci.
Poziomek. |